facebook
 
LogowanieRejestracja


KASA - KOSZYK



autor: Łukasz Mijała, ilustracje: Kamil Ćwieląg, data wpisu: 2017-02-13

Queen nocą w operze


>>Zobacz winyle QUEEN w naszym sklepie<<


Czwarty album Queen pt. „A Night at the Opera” zalicza się do najważniejszych płyt rocka. Niejednokrotnie można spotkać opinie, że album zmienił oblicze muzyki rockowej. Trzeba przyznać jedno, tym krążkiem księżniczka zmieniła się w prawdziwą królową.

Niełatwe początki

Był rok 1972. W Londynie zrodziła się właśnie nowa grupa. Byli muzycy zespołu Smile - Brian May (gitara) i Roger Taylor (perkusja) postanowili połączyć siły z kolegami z college’u. Byli to Freddie Mercury (wokal) oraz John Deacon (bas). Zadebiutowali rok później longplayem „Queen” (1973). Materiał przepadł bez echa. W kolejnym roku ukazał się krążek „Queen II” z pierwszym wielkim przebojem, „Seven Seas Of Rye”. Kolejnym albumem był jeszcze dojrzalszy „Sheer Heart Attack” (z singlem „Killer Queen”). Zespół udowodnił tym krążkiem, że stać go na bardzo dużo. Dlatego pozwolono im na wielomiesięczną pracę w studiu nagraniowym. Niesprzyjające warunki współpracy z menadżerem Normanem Sheffieldem oraz firmą Trident, która wypłacała muzykom głodowe stawki, stało się powodem rozpoczęcia prac nad kolejnym materiałem. Czyżby sprawdziło się tu powiedzenie: głodny artysta jest bardziej płodny? Słuchając wydanego w 1975 roku longplaya „A Night at the Opera”, można odnieść takie wrażenie.

Arcydzieła rodzą się w bólach

Rock 1975 nie zaczął się dla członków Queen zbyt dobrze. Nie tak dawno Brianowi udało się wyleczyć zapalenie wątroby i gangrenę, a już zaczął niedomagać kolejny muzyk, Freddie (zapalenie krtani). Ostatecznie jednak trasę po Japonii uznali za udaną. Na domiar złego finanse członków kapeli były w opłakanym stanie. Pomimo sukcesu dwóch ostatnich krążków oraz dwóch singli plasujących się w pierwszych dziesiątkach list przebojów, panowie niemal nic nie zarabiali. Winą tego stanu rzeczy był podpisany przed kilkoma laty feralny kontrakt z Trident Audio Productions, który opiewał na początku na 20 funtów tygodniowo dla każdego muzyka, a po sukcesie „Sheer Heart Attack” podniesiono stawkę do 60 funtów. Czara goryczy przelała się, kiedy przedstawiciele Trident pokazujący się na londyńskich ulicach w rolls roycach, odmówili Johnowi zaliczki na zakup domu dla niego i jego świeżo poślubionej małżonki oraz sfinansowania fortepianu dla Freddiego. Muzycy nie zamierzali dłużej współpracować z oszustami. W imieniu zespołu występował prawnik Jim Beach. Wkrótce otrzymali propozycję współpracy z wytwórnią EMI.

Teraz czuli się naprawdę wolni. Rozsadzała nas wręcz żądza tworzenia… - wspominał w jednym z wywiadów Mercury. Poczucie wolności, triumfalnego wyjścia z trudnej sytuacji dodało muzykom skrzydeł, choć jeszcze kilka lat wcześniej wydawało się, że muzycy zrezygnują ze wspólnego grania. Na szczęście podjęli walkę, której efektem był nowy kontrakt oraz doskonała płyta „A Night at the Opera”. Muzycy zdecydowali się nie stawiać sobie żadnych barier. Stąd słychać w tych utworach zupełnie inaczej zaaranżowane partie gitarowe oraz wyróżniające się partie wokalne. Nie wszyscy byli przygotowani na tę nową jakość.

Niczym feniks z popiołu

Czwarty album w karierze Queen, „A Night at the Opera” swoją nazwę zawdzięcza fascynacji do filmów komediowych braci Marx. To właśnie „Noc w operze” z 1935 roku była jedną z inspiracji do powstania tego materiału. Żartobliwe tony niejednokrotnie wybrzmiewają w kilku utworach. Mimo to duża część fanów muzyki rockowej odbiera ten longplay zbyt poważnie, co jest częstym błędem podczas kontaktu z twórczością Queen. Wszak już sama nazwa zespołu jest swego rodzaju wybrykiem, oczkiem puszczonym w naszą stronę. O tym może jednak innym razem. Skupmy się na wydawnictwie.

Kompozycje powstawały od sierpnia do listopada 1975 roku w pięciu studiach. Muzycy postanowili nagrywać swoje partie w różnych miejscach, aby zwiększyć swoją wydajność. Peter Hince, etatowy techniczny zespołu w swojej książce „Queen. Nieznana historia” wspomina, że w czasach nagrywania płyty „A Night at the Opera” dostał angaż. Pomagał wtedy zespołowi w sprawach organizacyjnych przy tworzeniu nowego materiału. Wspomina, że zdziwił się, kiedy pewnego razu wysłano go po harfę, na której Brian May miał zagrać w utworze „Love of My Life”. Pomyślał wówczas: - Przecież Queen to kapela rockowa. Czy to ma być rock and roll? Taka właśnie jest ta płyta. Niewymiarowa. Nieprzewidywalna. Różnorodna.

Trzymasz w ręce krążek w białym opakowaniu. Na froncie interesująca grafika – postacie oplatające literę „Q”, a pod spodem napis delikatną czcionką: „Queen. A Night at the Opera”. Zainteresowanym wyjaśniamy, że jest to herb grupy Queen projektu Davida Costa. Wokół litery „Q” skupione są postacie reprezentujące znaki zodiaku – lwy to Taylor i Deacon, rak to May, wróżki (panna) to Mercury. Nad nimi swe skrzydła rozpościera feniks symbolizujący wieczną młodość, odradzanie się na nowo. Herb – jak zapewne wiecie – stał się oficjalnym znakiem zespołu. Przez lata mogliśmy go poznać w wielu konfiguracjach. Zostawmy jednak kwestie wizualne na boku i zajmijmy się muzyką. Pisanie o kultowych płytach to jak powielanie schematów. O tej płycie napisano już wszystko. Można więc po raz kolejny przytaknąć i powiedzieć: „A Night at the Opera” to genialny longplay. Warto pochylić się nad nim po raz kolejny.

Album zaczyna się fortepianowym wstępem przeszytym gitarowymi efektami. „Death On Two Legs (Dedicated To...)” to doskonały dialog fortepianu Mercury'ego i „wściekłej” gitary Maya. W utworze słychać frustrację na zaistniałą sytuację. „Wysysasz moją krew jak pijawka...” - rozpoczyna Mercury. Objawia tutaj swoją nienawiść i chęć zemszczenia się na byłym menadżerze. Pojawiają się również charakterystyczne harmonie wokalne. Jest ich na tej płycie znacznie więcej.

Następnym utworem jest „Lazing On A Sunday Afternoon” - muzyczny żart ze spreparowanym wokalem Mercury'ego i odjechaną solówką Maya. Kolejny utwór to hardrockowe dzieło perkusisty i jego wyraz miłości dla motoryzacji. W „I'm In Love With My Car” Taylor udowadnia, że jest zarówno dobrym kompozytorem, wokalistą (drapieżny głos), jak i perkusistą. Okazuje się, że wszyscy muzycy Queen komponowali bardzo dobre piosenki. Tu trzeba wspomnieć o nieco beatlesowskim „You're My Best Friend”, napisanym przez Deacona dla świeżo poślubionej małżonki. Zaraz potem następuje akustyczny utwór „'39”, zainspirowany muzyką folkową. Lekka balladowość przełamuje nieco glamowe „Sweet Lady”. Następny w kolejce jest pastisz à la lata 20-te w „Seaside Rendezvous” z „gębową” orkiestrą dixielandową.

Nie byłoby Queen bez mocnych rockowych kompozycji. Na „A Night at the Opera” znajduje się epicki utwór „The Prophet's Song”. Niewątpliwie jest to jeden z najtrudniejszych utworów Queen – dzieje się tu naprawdę sporo - rockowe riffy, pokręcony rytm, zaskakujące zmiany melodii, a jakby tego było mało, to jest jeszcze dwuminutowa partia wokalna a capella rozpisana na głosy; wszystko zaś kończy się gitarowym spektaklem. To nie koniec popisów kompozytorskich Wielkiej Czwórki. Na płycie jest jeszcze utwór, o którym nie można zapomnieć, „Love of my Live” - prawdopodobnie najpiękniejsza ballada Queen będąca wyznaniem miłości Freddiego do Mary Austin. Potem zbliżamy się już do najważniejszego utworu z tej płyty. Wcześniej jednak ponowny ukłon w stronę dixielandowego jazzu z banjo w „Good Company”.

Płytę wieńczy epickie „Bohemian Rhapsody” - zgodzicie się chyba z twierdzeniem, że ta kompozycja jest absolutnie fenomenalna? Mistrzowskie harmonie wokalne, głos Freddiego, delikatny fortepian, operowe wstawki, których nie da się nie lubić oraz pięknie wybrzmiewająca gitara elektryczna z przenikliwymi solówkami. Pomyśleć, że kompozycja powstała dla żartu... Mercury był pewny swego. Miał wszystko dobrze przemyślane. EMI nie miało ochoty wydać na singlu tak dziwnego i rozbudowanego utworu. Na szczęście ugięli się i wydali go 31 października 1975 roku. I dobrze, że tak się stało. Dalsza historia zespołu jest tego przykładem. Na zakończenie muzycy umieścili instrumentalną wersję brytyjskiego hymnu „Good Save the Queen”.

Trudno wyobrazić sobie inną rockowa kapelę tamtych czasów, która mogłaby nam zaprezentować tak dużą rozpiętość stylistyczną. Queen nie miał nic do stracenia. Queen był pewny siebie. Na pokładzie było czterech bardzo dobrych muzyków i kompozytorów mogących wyrazić swoje osobistości w 100%. Przypuszczam, że to właśnie jest jedną z największych tajemnic zespołu, pomijając ogromny talent Wielkiej Czwórki. „A Night at the Opera” jest doskonałym dowodem na fenomen grupy Queen.



powrót do czytelni

Podaj adres mailowy:
Otrzymasz powiadomienia o nowych wpisach

POZOSTAŁE

ZESPÓŁ ROCKER – MOTYL, KTÓRY NIE ROZWINĄŁ SKRZYDEŁ
„HALLO, TU DOBRY ROCK!”, CZYLI „OLDSCHOOL PARTY” JANA BENEDEKA
The Cure Pornography
Tabu – muzyka z werandy
Truck Store Records - Independent Music Hub, kolejny Oksfordzki sklep winylowy
David Bowie „Blackstar”
Nietypowe okoliczności powstania „The Wall”
Piosenki, które zmieniły Polskę, cz. 1
Lady Pank LP1 po latach
Voo Voo – przegląd wybranej twórczości grupy
Genesis Invisible touch
Przedwzmacniacze gramofonowe AUDION PREMIER
FOPP - sklep płytowy w OXFORDzie
Jazz, dwa, trzy… czyli krótki przegląd jazzowych nowości
Sklep VINYLGATE - brama do elektronicznego świata
Diskery, czy podróże w czasie są możliwe?
Oznaczenia jakości płyt wciąż budzą wątpliwości
Audionihilzm czy audiofilizm?
Jak rozpocząć przygodę z gramofonem?
Trzy ważne typy gramofonów
The Beatles Hard Days Night - porównanie wydań


WASZE KOMENTARZE
Nick Data wpisu Opinia